poniedziałek, 3 marca 2014

Dwie Siostry

Spotkałam ją kilka lat temu. Zaprzyjaźniła się ze mną bardzo szybko. Czasami nie opuszczała mnie na krok, czasami znikała na kilka dni...
Jej imię to Tęsknota.


Tęsknota za mamą, która tak wcześnie zmarła.
Tęsknota za rozmowami z tatą, których nigdy nie było.
Tęsknota za własną rodziną, której  nie dane mi było jeszcze założyć.
Tęsknota za własnym domem.
Tęsknota...


Tęsknota...

Nigdy nie przychodziła sama. Zawsze była z Nią jej Siostra. Ta jednak pojawiała się niezauważona.  
Teraz wiem, że była ze mną każdego dnia. Dzięki niej mogłam się śmiać i radować. Dzięki niej każdego ranka wstawałam z łóżka i walczyłam z nachodzącymi mnie bez zaproszenia smutkami.

Na imię jej Miłość. Nie dostrzegałam jej, bo ma w sobie dużo pokory. 
"Miłość cierpliwa jest,
łaskawa jest,
nie szuka poklasku,
nie unosi się pychą."

Raz cichutko coś wyszeptała. Było to zaproszenie do wyjazdu w daleki kraj. Przez rok bardzo starannie oczyszczała rany na moim sercu. Czasami było to bardzo bolesne i trudne. Tak jak oczyszczanie zepsutego zęba. Na początku boli, potem trzeba włożyć do środka specjalną masę. Co prawda nie jest to już zdrowy ząb, ale funkcjonuje prawidłowo.
Taką terapię leczniczą przygotowała dla mnie Miłość. Zaprosiła mnie do Zambii na roczne misje. Przyjechałam, żeby pracować z dziećmi i młodzieżą. Z tymi najbiedniejszymi i najbardziej potrzebującymi.

Pojawia się jednak coraz więcej pytań, nie tylko w mojej głowie, ale też w głowach moich przyjaciół i znajomych: po co, dlaczego tak daleko? U nas, w Polsce mnóstwo dzieci potrzebuje pomocy. Dlaczego zamiast zająć się nimi rzuciłam wszystko i pojechałam do Afryki? No właśnie, dlaczego?
Sama często się nad tym zastanawiam. Ale teraz już wiem, że praca z dziećmi nie jest jedynym celem, chociaż pokochałam te czarne buźki i duże oczka wpatrujące sie we mnie.


Patrząc na dzieci widzę Miłość

Jest to część terapii. Tutaj, tak daleko od domu mogę doświadczyć i rozpoznać tą Miłość, której wcześniej nie zauważałam. Mogę się z Nią zaprzyjaźnić.
Pan Bóg wypełnia tęsknoty mojego serca Miłością, jak najlepszy lekarz.
Tak to sobie zaplanował. Na specjalną terapię zaprosił mnie do Mansy, a ja w ciemno zaufałam Mu i powiedziałam - tak. Teraz każdego dnia dziękuję Mu za to doświadczenie i wiem, że gdy wrócę do Polski nie będę już tą samą Judytą. Będę Judytą po terapii u najlepszego Lekarza, u najlepszego Psychologa.

A co z Tęsknotą? Na pewno wróci Ona ze mną. Na stałe opuści mnie dopiero przed spotkaniem z Jezusem w Niebie. Tu, na ziemi muszę z nią jakoś żyć. Jednak jest to dużo łatwiejsze, jeżeli obok jest również Miłość.

piątek, 21 lutego 2014

Głos z Nieba

Od kilku dni w mojej głowie zaczęły krążyć mysli o spowiedzi. Zbliżał się miesiąc od ostatniej. Moje serce zaczęło domagać się spotkania z Jezusem w sakramencie pokuty i pojednania.
Wiedziałam, że Polscy Księża będą przejeżdżać przez Mansę w środę i w sobotę. Zaplanowałam więc sobie spowiedź na sobotę.
We wtorek miałam jeszcze napisać wiadomość do Księdza, ale... zapomniałam.

Środa. Budzik wyjątkowo zadzwonił o godzinie 7.00. Z powodu wieczornej Mszy w kaplicy dostałyśmy w gratisie dodatkową godzinę snu :) (czasem się przydaje)

Po 15 minutach słyszę głos zza okna:
- Ksiądz was woła!
- Ksiądz - odpowiadam zdziwiona
- Już idziemy! - dodaję
Zaczęłam zastanawiać się o co chodzi.

- Gosia, a może Pan Bóg woła nas do spowiedzi? - oznajmiam
Uśmiechamy się do siebie i idziemy dalej.


Głos z Nieba woła...

Po chwili rozmowy z Księżmi słyszę pytanie:
- To co, spowiedź dziś, czy w sobotę?
- Lepiej dziś, nie ma na co czekać!
Po kilku minutach z oczyszczonym sercem wychodzę z kaplicy. Tej radości nie da się opisać. Uśmiech sam maluje się na twarzy.

Za kilka godzin dostaję SMS'a, że na audiencji środowej (czyli tego samego dnia) papież Franciszek wzywał do spowiedzi i namawiał, żeby nie zwlekać.
Zbieg okoliczności? Na pewno nie!
Ciche działanie Pana Boga.
Kolejny z codziennych cudów, które Pan Bóg dla mnie przygotował.


Z czystym sercem bliżej Nieba :)





wtorek, 18 lutego 2014

Szczęście na plecach

Dokładnie 6 lat temu zostałam wybudzona ze snu przez moją kuzynkę. Głos w słuchawce oznajmił, że jedziemy na porodówkę. 13 lutego 2008 roku, we wtorek przyszedł na świat mój chrześniak.
Pamiętam te ogromne przygotowania kilka tygodni wcześniej. Przyszła mama prała i prasowała ubranka, kupowała kosmetyki dla swojego Bobasa, układała pieluszki w szufladzie.
Co jeszcze?
Oczywiście wózek. Razem odwiedzaliśmy przeróżn
e sklepy z wózkami dziecięcymi, komisy. Szukaliśmy najlepszego i w dobrej cenie. Nie jest to takie proste.

Prawie każdy wie, że na początek potrzebny jest wózek głęboki. Najlepiej jak ma rączkę przekładaną na dwie strony. Super gdy z głębokiego wózka można potem zrobić spacerówkę. Jak Maluszek zacznie siedzieć taka spacerówka jest bardzo przydatna. Jeszcze wyjmowana gondola, pompowane i duże koła. Najlepiej cztery, choć niektórzy uważają, że wózki trzykołowe są lepsze.

Taka niewielka rzecz, a ile informacji trzeba mieć, żeby ją zakupić. Jednak to jeszcze nie wszystko, bo przecież ostatnio pojawiła się teoria, że najlepiej nosić dziecko zawsze przy sobie. Wówczas chusta do noszenia dziecka jest bardzo przydatna. Jednak i tutaj nie jest łatwo. Chusta prosta, albo z kołem. Jedna jest lepsza dla Maluszków, druga dla dzieci troszkę straszych.
Potem specjalne kursy wiązania chust, praktykowanie różnych, czasami bardzo wymyślych metod. No i oczywiście cena takiej chusty. Na pewno jest ona tańsza niż wóżek, ale mimo wszystko za kawałek długiego, prostego materiału trzeba zapłacić około 100 zł.

Tutaj w Mansie, dzieci jest dużo. Zarówno noworodków, jak i tych starszych. Jednak życie jest prostsze. Ta prostota sprawia, że często jest ono również piękniejsze.
W Mansie nie spotkałam jeszcze wózka dla dzieci. Maluszki noszone są w chuście, najczęściej na plecach, ale również z przodu.

Kobieta łowi ryby...z dzieckim zawsze przy sobie.


Tym materiałem jest chitenga. Można znaleźć chitengi z różnych materiałów. Są lepsze za K40 i troszkę gorsze za K6 (1 kwacha = ok. 70-80 groszy). Różnokolorowe, w przeróżne wzory. Każda jest dobra do noszenia dziecka.

Trzeba nachylić się w dół, położyć dziecko na plecach, przykryć je chitengą, potem podłożyć materiał pod pupę Malucha. Jeden koniec materiału powinien być nad ramieniem, drugi koniec należy złapać przy biodrze. Potem połączyć dwa końce mocnym, podwójnym supłem i gotowe. Można ruszać w drogę.

Dziewczynka ze swoją siostrą na plecach.

sobota, 1 lutego 2014

Czas to miłość

Godzina 17.00. Zaglądam do insaki (altanka) i nie widzę nikogo. Wracam za 10 minut. Pojawiły się dwie osoby. Siadam obok i oznajmiam, że dziś czekam tylko 15 minut. Jak nikt nie dojdzie wracam do domu.
O 17.00 powinna rozpocząć się próba chóru. Oczywiście wszyscy zgodzili się na tę godzinę, ale znów nikt nie przyszedł na czas. 17.25 - wstaję i ze słowami "see you!" na ustach udaję się w kierunku domu.

Po prawie 5 miesiącach w Mansie czuję, że moja cierpliwość słabnie. Jak długo można czekać? 15 minut, godzinę, dwie? Tutaj to chyba nie ma znaczenia. Czasami po godzinie, czy dwóch zbierze się 10 osób, czasami nie przyjdzie nikt...
Po drodze spotykam S. Marię. Mówię jej o zaistniałej sytuacji.
 Za 20 minut Siostra woła mnie i mówi:
- Ktoś zaczął śpiewać. Idź, lepiej idź na próbę. W końcu przyszli najlepsi.
- Siostro, ale jak długo można czekać? Przecież to strata czasu!
- Ja jestem już tutaj 25 lat, zaufaj mi. Z różańcem w ręku cierpliwie czekam.
Uśmiechając się Siostra powtarza:
- Lepiej idź.
- Dobrze, pójdę. - odpowiadam i wracam na próbę. 

Spotkanie z liderami z oratorium. Pojawia się 12 osób. Toczą się poważne rozmowy o tym, że trzeba przygotować się na kolejny dzień. Najważniejsze to być z dziećmi i dla dzieci. Do tego propozycja wyborów przewodniczącego i sekretarza w gronie liderów.
Nadchodzi kolejny dzień i oratorium... Piękne teorie zostały wygłoszone, a my znów z Gosią zostajemy same z dziećmi. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że jest coraz więcej maluszków. Podczas zabawy nie ma problemu, ale z historią na dobranoc pojawia sie problem. Dla nich jest wszystko jedno czy będziemy używały jęz. polskiego, czy angielskiego. I tak nie zrozumieją nic.

Przez 9 kolejnych dni szczególnie modliłam się w intencji moich znajomych. Ostatniego dnia dostaję wiadomość, że sytuacja się jeszcze bardziej pogorszyła...

Panie Boże... - wzdycham. Ale Ty mnie ćwiczysz....





Cierpliwość. Wiem, że mam z nią problem. Ostatnio nawet postanowiłam sobie, że będę nad nią bardziej pracowała. Może właśnie dlatego napotykam na coraz większe trudności.

Cierpliwość, wytrwałość, oczekiwanie. To nie dzisiejsze wartości, jednak w moim życiu Pan Bóg chce czegoś innego. Może właśnie teraz rozpoczyna się moja misja. Cierplie oczekiwanie na osoby śpiewające w chórze. Wytrwałe przybywanie na czas, bo punktualność jest ważna. Bycie z liderami, mimo, że nie są idealni. Może to właśnie dla nich tu jestem...

Czas to miłość!
Poprzez cierpliwość Pan Bóg na nowo uczy mnie miłości.


piątek, 24 stycznia 2014

Szkolne początki

W oratorium zainteresowany książkami. Często siada ze mną lub z Gosią i powtarza angielskie słówka. Zazwyczaj radosny i uśmiechnięty. Czasem obraża się i oznajmia: "idę do domu!"
W pierwszych miesiącach naszego pobytu żegnał się z nami dodając :"Give me my sweet". Odchodząc bez cukierka groził palcem, uśmiechając się pod nosem... Teraz dzieli się z nami swoim ciastkiem.


Z Dericiem w oratorium


Deric - ma 15 lat, mieszka w pobliskiej wiosce z mamą, ojczymem i rodzeństwem. Tata nie żyje.
Są to przypuszczenia, bo relacje każdego dnia mogą być inne. Czasem ciocia lub babcia w ustach dzieci jest  mamą.
Na początku listopada przygarnęlismy go do naszego "Uniwersytetu". Bardzo inteligentny chłopiec, ale nikt nie zatroszczył się o szkołę dla niego.


Treaza - najgłośniejsza dziewczynka w oratorium. Tam gdzie wrzaskliwy krzyk, tam na pewno jest ona. Gdy tylko usłyszy muzykę zaczyna kręcić pupą. (Tutejszy taniec polega na kręceniu pupą :)  Ma pięciu braci i trzy siostry. Ma 13 lat. Jest najmłodsza. Odkąd pamiętam przychodzi do naszego garażowego Uniwersytetu, żeby się uczyć.

Nasz "Uniwersytet" działa od poniedziałku do piątku, od 7.30 do 11.00. Głównymi wykładowcami są dwie wolontariuszki z Polski. Przed wakacjami liczba dzieci przekraczała 50. Oferujemy naszym dzieciakom naukę i staramy się wytłumaczyć im jak ważna dla ich przyszłości jest szkoła. Naszym największym pragnieniem jest zobaczyć nasze dzieciaki zmieżające do szkoły.


Pilne uczennice...


Deric i Treaza to nasz pierwszy sukces. Oboje zaczęli uczyć się w szkole. (5 grade). Teraz odwiedzają  nas na przerwie w naszym garażu i chwalą się swoimi osiągnięciami.

Cel został spełniony. Mam nadzieję, że niedługo kolejni uczniowie przekroczą progi szkoły.


Treaza w mundurku szkolnym :) Co za radość!




poniedziałek, 13 stycznia 2014

Zadumanie

Pokój w ksztacie kwadratu. Na podłodze rozłożone 3 materace i kilka mat. Siedzę blisko drzwi i modlę się na różańcu. Kobiety siedzące wkoło na zmianę krzyczą, płaczą i mówią coś w swoim lokalnym języku. Na zewnątrz, w blasku płonącego ogniska, pod dachem namiotu siedzą mężczyźni. Milczą lub cicho rozmawiają.
Po modlitwie wychodzę z pomieszczenia. Już wiadomo, że następnego dnia w pobliskiej Katedrze odbędzie się pogrzeb. Zmarł tata jednej z Sióstr Salezjanek.

Sobota. Dojeżdżamy do Kościoła. Kilku mężczyzn wprowadza trumnę z ciałem zmarłego przed ołtarz. Za trumną wchodzą zgromadzeni wokół kościoła ludzie. Mszy Św. przewodniczy biskup.
Po godzinnej Eucharystii wyruszamy na cmentarz oddalony od Katedry o kilka kilometrów. Głęboki dół, przed nim trumna i płaczący lub zadumani ludzie. Oddalona o kilka metrów stoję i wspominam zmarłych z mojej rodziny. Mam wrażenie, że słońce ogrzewa mnie ze zdwojoną siłą. Czuję, że robię się coraz bardziej czerwona. Nawet najmniejszy skrawek cienia jest już zajęty, nie ma gdzie się ukryć.


Następuję krótka modlitwa, po niej kilku mężczyzn podchodzi i wpuszcza trumnę do grobu. Potem dół zakopują piachem, na wierzchu tworzą kopiec. Do grobu podchodzi najbliższa rodzina. Krótka chwila modlitwy i każdy wkłada w ziemię jeden sztuczny kwiatek. Potem dalsza rodzina, sąsiedzi, znajomi, rodzina salezjańska i inni. Każdy robi to samo. Grób robi się coraz bardziej kolorowy, udekorowany sztucznymi kwiatkami.

Po pogrzebie udajemy się do rodziny zmarłego. Na miejscu brama zagrodzona jest 2 wielkimi patykami. Na kartce napisane, że trzeba zapłacić 1000K, żeby wejść do środka. Znajoma kobieta tłumaczy nam, że tutaj jest taka tradycja. Osoby, które przygotowują posiłek dla gości zamykaja bramę i oczekują pieniędzy. Potem te pieniądze dają rodzinie zmarłego. Czekamy. Ktoś podchodzi i mówi, ze przy bramie trwają negocjacje. Za chwilę kilka kobiet z koszykami zbiera ofiarę i otwiera bramę. Udajemy się na chwilę modlitwy. Po kilku minutach i chwili zadumy żegnamy się z najbliższą rodziną zmarłego. 

- Czy ktoś kiedyś odwiedzi tego zmarłego na cmentarzu? - zastanawiam się.
- Raczej nie. - odpowiada mi Siostra.


Znów zamyślam się i wspominam.

sobota, 11 stycznia 2014

Ktoś, kto wywrócił moje życie

Za kilka dni na świecie pojawi się Nowe Życie. W tym roku oczekuję tego wyjątkowego momentu w Lufubu. Jest to wioska w buszu oddalona o 172 km od Mansy (dobrze, że "uncle google" wyliczył mi odległość :))

Od urodzenia te święta przeżywałam z rodziną i z najbliższymi przyjaciółmi. W tym roku wszystko wygląda inaczej, więc również Boże Narodzenie jest wyjątkowe. W wigilię od rana trwają wielkie przygotowania. W miarę możliwości staramy się przygotować polskie specjały. Na stole pojawiły się pierogi, ryba, sałatka jarzynowa, sernik. No i oczywiście to co najważniejsze - opłatek. Każdemu przełamaniu towarzyszą piękne życzenia... Po raz pierwszy moje uszy nie słyszą: "zdrowia, szczęścia, pomyślności i... dobrego męża", tylko: "życzę Ci świętości".

Czas na wspólny posiłek, kolędowanie w języku polskim i angielskim, i najważniejsze - Eucharystia. Oczywiście najsłynniejsza firma - Zesco wyłączyła pstryczek i nastała ciemność. Wchodzę do Kościoła, krok za krokiem podąrzam środkową nawą. Po kilku krokach przed moimi oczami wyrasta palma - omijam ją. Idę dalej. Za chwilę następna. Po kilku sekundach orientuję się, że to element świątecznej dekoracji. Podnoszę głowę do góry, a tam rozwieszone kolorowe balony. W końcu przed ołtarzem najbardziej znana mi dekoracja - stajenka betlejemska.
Po pół godzinnym oczekiwaniu (jak na zambijskie warunki i tak nie jest źle) rozpoczyna się Msza Św. Wchodzi procesja, na przedzie pojawiają ubrane w odświętne, białe sukienki dziewczynki. Ze spuszczoną głową, tanecznym krokiem podążają w kierunku ołtarza. Za nimi ministranci, na końcu Ksiądz. Msza trwa około 3 godziny. Po niej "akasela" - jasełka przygotowane przez dzieci z oratorium. Po zakończeniu i oklaskach wraz z innymi wychodzę przed Kościół. Na niebie pojawiają się petardy. To prezent dla parafian od Księdza.


Tańce dziewczynek podczas Mszy Św.  

Idziemy do domu. Jeszcze raz wszyscy zasiadamy przy stole, rozmawiamy i delektujemy się gorącym kakao. Pod choinką czekają słodkie prezenty, zabieramy je ze sobą udając sie do swoich pokoi.

Kolejny dzień spędzamy wspólnie z wolontariuszami i księżmi. Wyjątkowo dużo Musungu zjechało się tego dnia do Lufubu. Czasami aż dziwie się czuję, gdy prawie na każdym kroku słyszę język polski :)

Drugiego Dnia Świąt, który tutaj jest już normalnym dniem, razem z dziećmi z oratorium jedziemy nad wodospady Ntumbachushi. Moje uszy słyszą szum spływającej z góry i odbijającej się od kamieni wody. Oczy spoglądają raz na pięknę kolory tęczy przed wodospadem, raz na błękitne niebo z białymi i lekkimi jak śnieżynki chmurami. Pod stopami czuję kamienie, jedne gładkie jak twarz po wyjściu od kosmetyczki, inne ostre i chropowate jak pięty po kilkudniowym skakaniu na bosaka. Na twarzach dzieci i wolontariuszy uśmiech utrzymuje się cały dzień. Po lunch'u wsiadamy do naszej przyczepy i z rozśpiewanymi gardłami wracamy do domu.


Rodzinnie przy wodospadach

Nasze Bożonarodzniowe spotkanie kończymy wspólną adoracją Pana Jezusa w kaplicy.
Noworodek Jezus właśnie wywraca moje życie do góry nogami, tak jak każde Maleństwo wywraca uporządkowany świat swoich rodziców.
Nie potrafię opisać słowami uczuć, które towarzyszą, gdy na świecie pojawia się Maleńki Człowiek. Wiem jednak, że nawet najpiękniejsze widoki  wodospadów są tylko cieniem przy tym wydarzeniu. Ta radość jest jeszcze większa, gdy tym Człowiekiem jest sam Jezus.


Ten co wyerócił mój świat do góry nogami!